środa, 30 stycznia 2013

20.12.2012 - 04.01.2013
Głowicę samosteru przy wietrze wiejącym z tego samego kierunku mogę przestawiać o 180 stopni.
 Gdy strugi wiatru napływają na statecznik od strony przeciwnej niż równoważący ciężarek, ustawiam i mocuję ster linką by pełnił funkcję statecznika.


Rolę steru przejmuje płetwa Fletnera. Taki układ działa bardzo precyzyjnie, niestety tylko przy słabszych wiatrach. Jeśli wiatr rośnie wymaga częstych interwencji lub wspomagania ciągniętą liną. Gdy dmucha silniej lepiej odwrócić głowicę a na rumpel założyć linki ograniczające wychylenie oraz gumy tłumiące ruchy steru.


W tej konfiguracji samoster sprawnie funkcjonuje również przy najsilniejszych wiatrach jednak płyniemy z wyraźnym esowaniem nawet do 30 stopni na stronę gdy przy nierównomiernych falach trzeba nastawić duży zakres ruchu rumpla.
Płynę na południowy zachód by głębiej wejść w pasat. Foki ciągną, samoster prowadzi. Drugi dzień pasatowego lenistwa. Porządki, pranie i kąpiel. Okrutnie słoną wodę oceanu spłukuję kilkoma litrami słodkiej. Kolejna doba - 105 mil. Mam czas. Mogę czytać. Żeglarze w Santa Cruz zostawili nam potężny plik głównie magazynów motoryzacyjnych. Ważne, że po polsku.  Dowiaduję się dlaczego powinienem jeździć Astonem Martinem. Jest uroczo zawodny, wspaniale niepraktyczny no i cena zupełnie bez znaczenia. Wyborcza , Ile człowieka jest w Polaku. Mam wrażenie, że to już było w historii. Wyborcza ląduje za burtą. Odrodzenie angielskiej motoryzacji. Może się udać. Żeglujący z wiatrem jacht przechyla się z burty na burtę w rytmie fal. Na wielu jachtach to największa uciążliwość podczas żeglugi w pasacie. Zwłaszcza ciężkie jachty których konstrukcja nie sprzyja tłumieniu kołysań, kładą się na burty po ponad 20 stopni.  Przechyły Skwarka nie przekraczają dziesięciu. Płyniemy prawie jak katamaranem. Fale delikatnie unoszą rufę i przechodzą pod kadłubem. Do końca rejsu żadna nie zaleje kokpitu. Pasat wydaje się być nagrodą dla zmęczonych, dla żeglujących rodzin. Za dopłynięcie, za wszystkie sztormy, za przygotowanie jachtu.
  Dobre towarzystwo.


Sięgam po książkę o Małych Antylach. Prezent od Szymona, armatora zgrabnego Schipmana, który wraz z Krzysztofem pomógł przywieźć Skwarka do Sagres.  Wybieram kotwicowisko na którym w drodze do Fort de France stanę po przejściu mety. Dzielę pozostałą odległość przez sto. A może sto dziesięć. W nocy w kokpicie ląduje "robal". W jaki sposób?

Wiatr siada. Ledwo 2B. Zapeszyłem. Steruję. Może to coś da. Zaledwie osiemdziesiąt pięć mil po dobie walki. Prześladuje mnie tytuł zapamiętany ze starego numeru Yachtu. Na Karaiby bez pasatu. Tylko, że oni mieli jedenastometrową łódkę. Dzielić wodę i jedzenie? Wiatr jeszcze słabnie i skręca na SE. Grot, fok i kurs 210. Na południe. W poszukiwaniu mocnego pasatu. Dwa dni łapania podmuszków. W nocy woda gładka jak olej. Sześćdziesiąt i siedemdziesiąt siedem mil. Czy to ocean czy kurs żeglarski na Pogorii. Nie tej stalowej. Tej koło Katowic. Powoli rośnie północny wiaterek. Jestem sto mil od Wysp Zielonego Przylądka. 18 stopni 29 minut N. Dość szukania pasatu. Półwiatrem ku Martynice. Po trzeciej nocnej zmianie żagli odpuszczam. Wyrzucam linę. Jest Wigilia. Prawa strona głowy nadal tkliwa. Może zawinąć na Wyspy, zadzwonić do domu, że wszystko ok i po Świętach, gdy przyjdzie pasat przelecieć na druga stronę.
 Rano świąteczny wiatr z NEN. Rośnie. Fala również. Dmucha już dobra ósemka. Pod fokiem sztormowym przekraczamy chwilami sześć węzłów tylko samoster przy bocznej fali potężnie esuje. Zygzakiem po falach robimy półtora raza taką drogę. Siądę do steru. Po Świętach. Teraz muszę ze zwykłych zapasów skomponować środek silnie dopingujący. Gulasz z sosem grzybowym, żółty ser, czosnek, czerwone wino. Przeloty po osiemdziesiąt mil. Nie szkodzi. Kiedyś dopłynę. W czwartek 27 grudnia mogę nieśmiało powiedzieć  wrócił. Pasat. Sto cztery, dziewięćdziesiąt, sto sześć mil na dobę. Piękne ślizgi. Ryby w powietrzu. Latają gdy fala i wiatr rosną. Pechowe znajduję w kokpicie i na pokładzie.
W Sylwestra czarna woda, biała piana. Pasat ponad 5B, trzymetrowe fale i 108 mil. Od kilku dni nie widziałem statku. Postanawiam spać normalnie. Obawiam się, że organizm może być bardziej zmęczony niż to odczuwam. Pasat nie jest równy jak na początku. Przechodzą silne szkwały i krótkie, intensywne ulewne deszcze. Kolejne dni z przebiegami ponad sto mil. W czwartek sto dziesięć. Fuka. Czarne, rozbudowane fale. To nie film. Ja tu jestem. Nadchodzą od rufy i wydaje się, że nas pochłoną. Dochodzą. Zawisają spienionym grzbietem trzy metry nad rufą i znikają pod kadłubem lekko unosząc skwarkową pawęż.

1 komentarz:

  1. co tam woda albo niebo. te delfiny tak blisko, to jest cos!

    OdpowiedzUsuń