czwartek, 7 lutego 2013

13 stycznia 2013 - 15 stycznia 2013

 Grot i fok pracują, wiatr powoli słabnie. W południe już tylko mocna jedynka pozwala wykręcić dwa węzły.  Zakładam, że żeby mieć szansę na dotarcie do kotwicowiska jutro przed zmierzchem, muszę w ciągu doby od 1000 do 1000 UTC przepłynąć sto trzydzieści mil. Jutrzejszy wiatr również musiałby pozwolić na szybkie żeglowanie. Alternatywa to zwolnienie i podejście do wyspy piętnastego stycznia w dzień.  Nie potrzebuję dwóch węzłów. Potrzebuję siedmiu. Wiatr zaczyna rosnąć. O szesnastej cztery węzły. Sprawdzam prędkość. Nie oszczędzam już bateryjek do gps-a. O osiemnastej pięć. Po zmierzchu jazda. Przyjemne lekkie ciepło. Rośnie fala. Jest pięknie. Nie mniej jak pięć, częściej do siedmiu węzłów. Steruję. Nie będzie spania tej nocy. O 0515 mijam statek płynący z północy na południe. W kokpicie lądują cztery latające ryby. Pomagam im się wydostać. Dziesiąta rano. Wchodzę do kabiny sprawdzić i zaznaczyć pozycję. Po prostej sto dwadzieścia mil w dwadzieścia cztery godziny. Gps pokazuje prędkość na fali cztery do siedmiu węzłów. Jeżeli zwalniać to teraz. Decyzja. Jazda! Nie czuję zmęczenia. Słońce pali. Pot spływa po całym ciele, kapie z czubka nosa. Wiatr siada. Cztery węzły. Skwar. Ocean. Przed dziobem na kontrkursie otwarta łódź w ślizgu. Dwaj czarnoskórzy rybacy stoją ubrani w kompletne ceratowe sztormiaki.

 Czternasta czterdzieści. Delikatnie, za mgiełką, pojedyncze szczyty wyrastają z całego zachodniego horyzontu. W wielu miejscach. Od razu całe Karaiby? Po godzinie widać już, że to dwie wyspy. Po lewej Saint Lucia. Po prawej Martynika. Żegluję bliżej Martyniki z niepokojem patrząc na zegarek. Wiatr rośnie. Chwilami robimy osiem węzłów. Nie refuję.



 Wyspa jest coraz bliżej.  Pod brzegiem, szybki jacht płynie ku bliskiemu Le Marin. Największej marinie na Karaibach. Mijam południowy cypel i zmieniam kurs na 290. Do mety. Do 61 południka. Za wyspą jesteśmy osłonięci przed pasatowymi falami.

  Na kursie Rocher du Diamant. Charakterystyczna kopulasta skała stercząca z oceanu. Skwarek pędzi. Nagle wpływam w środek kipieli. Szalone harce delfinów zbitych w ławicę. Helikopter robi dwa kółka nad Skwarkiem.
 Tam, 10 mil za rufą, pod pasat, został bezpieczny port Le Marin.

  Zmierzch coraz bliżej. Dwudziesta druga zero sześć N 14.24 W 061. Meta. 33 dni 1 godzina 6 minut. Pozostało bezpiecznie zakotwiczyć. Nie widać księżyca i gwiazd. W ciemności z trudem obserwuję zarys Diamentowej Skały. Przepływam obok. Osiemdziesiąt mil w ciągu ostatnich czternastu godzin. Za cyplem powinny być zatoczki Arlet. Już dawno wybrałem pierwszą, Petite Anse de Arlet. Zmęczenie. Już niedługo. Po północy jestem blisko celu. Gwałtowny wiatr spadowy głęboko przechyla Skwarka i odrzuca od brzegu. Dwa refy na grocie. Fok w dół. Fok sztormowy w górę. Chłodno. Halsuję pod szkwalisty wiatr w czterdziestostopniowych przechyłach. Kadłub wyskakuje na krótkiej fali. Wiatr wyje. Nie widzę skał. Zatoka jest cieniem ze słabymi światełkami zabudowań. Nieznana mi bojka świeci na wejściu do zatoki. Co oznacza.Wiatr jest zbyt silny by dawał szanse na odejście po uderzeniu o skałę. Byłoby głupio rozbić się na samym końcu. Postanawiam do rana żeglować tam i z powrotem wzdłuż brzegu.  Po kilku godzinach z trudem utrzymuję resztki świadomości. Muszę zamknąć oczy. Odpocząć. Spadowy na chwilę przerywa. Wjeżdżam do zatoki. Kotwica. Jest zasięg.
Próbuję dzwonić. Nic z tego. Wysyłam sms. Jest 0730. Zasypiam.
 Słońce. Oczy pieką. Trzeba zrzucić nałożone nocą na cebulkę grube ubrania. Wystawiam głowę. Stoję pośrodku pięknej zatoki. Boja oznaczała wejście.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz