środa, 20 lutego 2013

Jedzenie i picie.
Do gotowania służyła mi nowa kuchenka gazowa kupiona na serwisie aukcyjnym za pięćdziesiąt złotych razem z czterema pojemnikami gazu. Takich pojemników, po ok. 4 złote,  dokupiłem jeszcze dwanaście. Kuchenka była nasadzona na śruby wystające z blatu szafki kambuzowej. Dzięki temu nie przesuwała się podczas przechyłów a jednocześnie można było łatwo ją podnieść dla wymiany pojemnika z gazem. Fragment puszki o średnicy 15 cm nałożony na kuchenkę zabezpieczał garnek lub czajnik przed spadaniem. Miałem dwa garnki z pokrywkami oraz czajnik, wszystko o jednakowej średnicy 14 cm. Jeden kartusz gazu starczał mi na tydzień. Kuchenka okazała się niezawodna. Pomimo braku wahliwego zawieszenia gotowanie, poza okresami sztormu, nie sprawiało większego kłopotu. W sztormie rzucało łódką tak, że pewnie na żadnej kuchence nie dałoby się gotować. Miałem jeszcze zapasową kuchenkę wraz z jednorazowymi butlami camping-gazu ale nie było potrzeby jej użycia.
Zaopatrzenie na cały rejs kupiliśmy z żoną podczas jednego popołudnia.
40 trzydziestodekowych konserw mięsnych z "Krakusa"
40 słoików z fasolką po bretońsku, gołąbkami, klopsami w kapuście
5 kg makaronu
2 kg kaszy
1 kg ryżu
4 paczki sucharków
80 czekolad
100 "Grześków" w czekoladzie
1 kg margaryny
1 l oleju
1 kg cukru
1 kg soli
4 krążki serków topionych
10 pakowanych próżniowo małych serków wędzonych
10 sosów w proszku
10 tubek zagęszczonego mleka
4 kg mleka granulowanego
6 chlebów tostowych
20 zupek w proszku
W Sagres dokupiłem 60 l wody, czosnek, kilka cebul oraz owoce, głównie pomarańcze.
Na Teneryfie, przed drugim etapem, dokupiłem wodę do 150 l, krążek serków topionych, kilka małych opakowań szynki i żółtego sera w plastrach, 16 litrów mleka w kartonach, 2 kg bananów, 4 kg pomarańczy,  2 chleby tostowe, 2 opakowania margaryny, oliwę, 10 zupek w proszku.
Początkowo przyjmowałem, że na dzień rejsu potrzebuję 2 litry wody i 1 kilogram jedzenia. W drugim etapie wypijałem do 2,5 litra wody dziennie. Połowa jedzenia dopłynęła na Martynikę. Banany psuły się po dwóch dniach, pomarańcze po dwóch tygodniach. Mleko UHT wytrzymało ponad dwa tygodnie. Pakowane próżniowo sery żółte i wędzone psuły się w upale po kilku dniach. Niezniszczalnym rarytasem były serki topione, zwłaszcza grzybowy, z tyskiego Sertopu. Podobne serki kupione w Hiszpanii wyrzuciłem za burtę. Zero smaku, sama sól. Ciekawe z czego wypieka się chleb tostowy. Wydaje się on bardziej niż laminat odporny na wysychanie i pleśń. Trzy bochenki które przetrwały cały rejs wyglądały jak w chwili zakupu.
W żadnym przypadku nie traktujcie moich kulinarnych przygotowań jako wzoru do naśladowania. Jedzenie było zbyt monotonne. Połowę z tej niedowiezionej na Martynikę połowy zapasów wyrzuciłem za burtę. Przeważnie dlatego, że po otwarciu puszki lub słoika traciłem apetyt. Gulasz angielski z Krakusa wyjęty z lodówki, pokrojony w plasterki, z galaretką z przyjemnością można zjeść na kanapce lub bez dodatków. Otwierałem w pasatowym upale konserwę. Zamiast galaretki po palcach wylewał się sos. Zapach był zbyt intensywny. Rzut puszką za burtę i sięgałem po sucharki. Rozsądek kazał mi się przełamywać. Podgrzewałem konserwy z makaronem. U nas świetne kempingowe jedzenie, w upale było zbyt ciężkie i odstręczające. W połowie Atlantyku znalazłem sposób. Najpierw gotowałem makaron. Potem w drugim naczyniu smażyłem na oliwie z oliwek ciętą w plastry konserwę. Z kambuza rozchodził się kuszący zapach. Dodawałem sos grzybowy. Ile dawałem radę tyle zjadałem z makaronem lub kaszą. Cała konserwa to zbyt dużo naraz więc reszta lądowała za burtą. Podobne obiady szykowałem co dwa dni.

1 komentarz:

  1. Panie Januszu!
    Błagam o więcej, takich informacji nie znajdziemy ani w "Żaglach" ani w "Jachtingu", ich interesują tylko jachty za 100000 i więcej, ja nie znalazłem nawet jednej wzmianki o waszej wyprawie. Troszkę napisał Wiatr, Port21 który jak uważam ostatnio trochę "odpadł" zamieścił kilka słów no i Jerzy Kuliński którego serwis jest bardzo interesujący ale też za wiele nie napisał. Na szczęście odsyła do Pana strony. Dla szczurów pół lądowych nie mających bardzo żywych kontaktów ze "środowiskiem", a chcących się trochę z tego lądu wyrwać, bo posmakowali już morza, każda taka uwaga jest bezcenna. Razem z Szymonem i tymi którzy jednak podjęli wyzwanie dajecie nadzieję, że nie dysponując budżetem zwalającym z nóg, można jednak bardzo wiele. A łatwo nie jest bo ten kto próbuje dziś zbudować coś ze sklejki, jest w naszym światku spostrzegany często nawet z życzliwością, ale jednak trochę "crazy". Realne problemy dla takich jak ja, to jak dogadać się z portem i z którym portem, gdzie i jak zwodować, czy na mnie nie spojrzą jak na idiotę, samobójce gdy chcę wypłynąć na zatokę czy zalew, no i wiele takich dylematów człowieka żyjącego 300km od morza. Technika w skali mikro też bardzo ważna, bo tu reklamówka windy kotwicznej Lewmara raczej się nie przyda. A gdzie znajdziemy trochę wiedzy o samosterach wiatrowych? Chyba u Teligi i Sir Robina Knox-Johnstona z dawnych lat. Wiec proszę niech Pan pisze bo maluczcy bardzo tego potrzebują. Zresztą Pan powinien napisań z tego książkę. A może by zorganizować jakieś spotkanie dla zainteresowanych?
    Przepraszam ale muszę jeszcze pogratulować odporności psychicznej pana żonie, takie wyprawy nie są jednak bułką z masłem.

    Pozdrawiam

    Janek Suszka
    (o ciągotach mocno morskich)

    OdpowiedzUsuń