piątek, 1 lutego 2013

04 - 13. 01.2013
Dwa foki w dół. Fok w górę. Grot w górę. Grot w dół. W ciągu godziny. Wieje regularna siódemka. Przechodzą szkwały z deszczem.
W ciągu dwu dni szkwały stają się jeszcze bardziej gwałtowne. Pomimo żeglowania pod fokiem sztormowym  przepływamy sto i sto pięć mil.


Znowu jest zabawa. Chwilami wiatr pozwala iść w pełnym ślizgu. Do mety mniej niż tysiąc mil. Nazajutrz stały wiatr słabnie, morze się uspokaja tylko kilkunastominutowe szkwały stają się jeszcze silniejsze. Z trudem robimy cztery węzły by po nadejściu chmury zabierać się na lot z falami. Zmiany wiatru są zbyt częste bym zdążył fok sztormowy zastępować marszowym. Bez rolera nie można dobrze wykorzystać takich warunków. Przychodzi szkwał tak silny, że w ślizgu przeganiam fale. Nie ma pewności spod której chmury dmuchnie a która tylko straszy.

Codziennie tylko dziewięćdziesiąt i parę mil. Staram się jak najdłużej sterować by poprawiać przebiegi. Pięćset mil od Martyniki spotykam pierwszy po tej stronie oceanu statek. Trzeba wrócić do snu w  krótkich odcinkach. Byłoby głupio dać się rozjechać tuż przed metą. Zaczynam przygotowania do spotkania ludzi. Od prania resztek ubrań. Tylko jedne spodnie mają całe nogawki. To z powodu chodzenia na czworakach. Ubrania polewam szamponem i przywiązane liną wyrzucam za burtę.

Wiatr przestał szkwalić za to zmienił kierunek na bardziej północny. Rano w piątek jedenastego stycznia zaczynam planować podejście do Martyniki. Musi być w dzień. Jeżeli uda mi się codziennie przepłynąć sto dziesięć mil w kierunku mety to przetnę jej linię w poniedziałek, kilka godzin przed zmierzchem, po niespełna trzydziestu trzech dniach rejsu. Pasat pięknie ciągnie. Wszystko wydaje się dobrze układać. W nocy twardo zasypiam i nie budzę się by czuwać. Rano kompas pokazuje kurs zbyt południowy. Pasat dmucha bardziej z północy niż ze wschodu. Sprawdzam pozycję. Jesteśmy o dwadzieścia trzy mile za daleko na południe. Na nic sto dziesięć mil przelotu. Pod fokiem i zarefowanym grotem próbuję trzymać półwiatrowy kurs na Martynikę. Nic z tego. Fale znoszą Skwarka i żeglujemy ze zbyt małą północna odchyłką od zachodniego kursu. Więc bejdewind. Pod wysokie pasatowe fale. Do wieczora wysokość odrobiona. Statki płyną z północnej do południowej Ameryki. Doba szybkiej żeglugi i odrabiania straconej wysokości dała mi dziewięćdziesiąt mil w linii prostej. Czy jutro zdążę podejść do wyspy, czy będę musiał przeczekać noc. Wszystko zależy od dzisiejszego przebiegu. Wiatr, słońce, błękitna woda. Więc jazda ile się da. Gdy włączam gps pokazuje nie mniej niż pięć a często ponad siedem węzłów. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz